"Wiedźmin" | Teatr Muzyczny im. Danuty Baduszkowej w Gdyni

         
               W niedzielę dwudziestego siódmego stycznia miałam przyjemność wybrać się wraz z rodziną na jeden z najgorętszych w ostatnim czasie spektakli w Teatrze Muzycznym... Chodzi oczywiście o „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego – słynną serię historii fantastycznych o Geralcie z Rivii, która prędko doczekała się ekranizacji w formie serialu oraz spektakularnego cyklu gier. Przy tak wielkiej (międzynarodowej) popularności, grzechem byłoby więc niezainwestowanie również w żywą adaptację teatralną – taką, która przyciągnie na trybuny zarówno tysiące zagorzałych fanów książki jak i mniejszych zajawkowiczów (po prostu ciekawych show). Jaki jest efekt końcowy?
               Bazując na opiniach zaufanych osób z zewnątrz, Teatr Muzyczny w Gdyni od zawsze cechował się szczególną dynamiką w kontekście tańców i akrobacji, ruchomej scenerii oraz przepięknego śpiewu aktorów. Choć z założenia każdy spektakl prezentuje swoją opowieść w odrębny sposób, energia na scenie i szereg niespodziewanych popisów gimnastycznych zawsze widnieją jako element wspólny. Lecz zapewniam Was, nieważne jak pochlebne opinie słyszeliście na temat tamtejszych sztuk, poziom ekspresywności w „Wiedźminie” przekracza wszelkie granice ludzkiej wyobraźni i pod względem efektów specjalnych bije pozostałe przedstawienia na głowę.
               Podstawową wartością, na jaką trzeba się nastawić idąc na Wiedźmina, jest typowo bajkowy charakter scenografii, dialogów, postaci i zachowań. Nie obędzie się więc bez magicznych przedmiotów, zawiłych zaklęć (lub przekleństw!), wiary w przeznaczenie, pięknej księżniczki i stworów rodem z mitologii. Brzmi jak oczywista oczywistość, lecz wychodząc na przerwę słyszałam „kątem ucha” nieprzychylne opinie ze strony starszyzny, spłycającej spektakl do „fiku miku dla dzieci” czy „hokus pokus czary mary” (choć co ciekawe, niektóre dialogi kompletnie odbiegały od tych dozwolonych dla najmłodszych). Teatr teatrem, ale czym byłby Wiedźmin bez walki na miecze i perypetii w zaczarowanym lesie? Dziwnym byłoby oczekiwać przerobienia powieści fantasy na operowy śpiew chórzystów w wieczorowych sukniach i smokingach… Ale jak wiadomo, każdy ma prawo do odmiennego zdania i oczekiwań.
               Co więc zrobiło największą furorę? Moim zdaniem kluczem do sukcesu przedstawienia była porywająca gra świateł, która w mgnieniu oka teleportowała widzów z miejsca na miejsce. Sceneria swobodnie zmieniała się wedle indywidualnego trybu i tempa (szybka zmiana dekoracji nie należy do najłatwiejszych zdań), a w tym czasie to właśnie reflektory przenosiły nas do lasu, do zamku, nad bagna, do centrum miasta czy na łąkę… Wyraziste kolory oraz szereg pulsujących animacji sprawiały wrażenie jakby tło żyło i elastycznie podążało za bohaterami. Nie potrzeba było specjalnych konstrukcji (poza główną), aby idealnie oddać korony drzew, zardzewiały dach czy wysoką wieżę. Przy pomocy lin, drabin i łańcuchów, roztańczeni akrobaci skutecznie wtapiali się w otoczenie i podawali oczekiwany przekaz odbiorcom na tacy.


              Aktorzy i tancerze… czym byłby teatr bez czystych jak łza głosów odbijających się echem po czterech ścianach teatru i wygimnastykowanych sztukmistrzów, wyprawiających prawdziwe cuda na scenie. Co więcej, donośny śpiew bohaterów w połączeniu z pełną wigoru grą orkiestry symfonicznej (znajdującej się pod sceną) powodowały nieposkromione ciarki na skórze. Widz siedział wryty w fotel i z zapartym tchem oglądał błyskotliwy spektakl pełen absolutnie wszystkich elementów cieszących oczy, uszy, a nawet nosy (ach, ten zapach bzu i agrestu!).
Wrażeń tych nie idzie w pełni opisać słowami… momentami na scenie dział się taki chaos (wynikający z nagromadzenia postaci), że odbiorca kompletnie nie wiedział na czym lub na kim powinien się skupić. Rozemocjonowane postaci biegały po scenie wykonując najróżniejsze fikołki lub wiły się w powietrzu przy krawędzi sceny. Gdy główni bohaterowie przeżywali w centrum sceny prawdziwe dramaty, złośliwe elfy, chochliki, driady czy chłopi wprowadzali zamęt i odgrywali niesamowite scenki poboczne. 
Niezależnie od tego czy jest się namiętnym fanem sagi czy jedynie lekko obeznanym entuzjastą, zważywszy na opinie zewsząd i zasłyszane od najbliższych, sztuka trafiła praktycznie w każde gusta. Choć każdy członek widowni przyszedł do Teatru Muzycznego z innymi oczekiwaniami i wyobrażeniem o nadchodzącym widowisku, bez dwóch zdań wyszedł z niego dostatecznie zadowolony oraz nasycony pięknymi dźwiękami, obrazami i emocjami.
Zdecydowanie polecam ten spektakl każdemu, kto uwielbia doznawać sztuki w całej swej okazałości.  


Jeśli spodobał Ci się ten artykuł i chciałbyś na bieżąco śledzić nowe relacje z artystycznych wydarzeń w Trójmieście - zachęcam do polubienia mojej strony na Facebooku. :-)

Źródło grafik: http://www.muzyczny.org

Komentarze